Zgodnie z obietnicą z zeszłego tygodnia – dziś trochę o zmianie.
Zanim jednak do zmiany przejdę, zacznę od zgubnych skutków przyzwyczajenia do „szarej rzeczywistości”, także tej dla nas niesatysfakcjonującej (albo może tej przede wszystkim?). Często bowiem od lat marudzimy, że coś chcielibyśmy w swoim życiu zmienić, a jednak nie podejmujemy żadnych działań. Dlaczego? Być może nie zagłębiliśmy się nigdy prawdziwie w to, czego konkretnie ta zmiana miałaby dotyczyć; być może wcale w zmianę nie wierzymy; a być może wcale tej zmiany tak naprawdę nie chcemy, tylko po prostu przyzwyczailiśmy się do tego, jak jest, do owej „starej biedy”? Może boimy się działania i tego, co zmiana mogłaby przynieść? Także tych kwestii pozytywnych
(z mojego doświadczenia wiem, że ze zmianą wiążą się głównie pozytywne elementy; ale rozumiem, że i na nie trzeba czuć się wewnętrznie gotowym). Trzeba bowiem mieć pomysł, czym wypełnić te pustki jakie pojawią się, gdy zmiana przyniesie oczekiwany efekt. Gdy na spotkaniach towarzyskich nie będzie już nad czym biadolić; gdy, po wywodach wszystkich innych, jacy to są nieszczęśliwi, nagle przyjdzie pora na nas, a u nas przecież „wszystko super”. Nie jest łatwo być „jedynym prawdziwie zadowolonym”. Trzeba siły i odwagi, by o tym mówić, by nie przejmować się opiniami innych i ich komentarzami za plecami, że „nie jesteśmy już tacy fajni jak kiedyś” – czytaj: nie mniej nieszczęśliwi od nich. Zawsze raźniej w gronie, jasne, ale wprowadzając zmiany mające nas uszczęśliwiać, raczej wypadniemy z grona „przygnębionych maruderów”. I to może podświadomie nas odstraszać, bo przeczuwamy pod skórą, że czasem zmiany w życiu prowadzą też do zmian w otoczeniu najbliższych znajomych a tego już nie chcemy.
Przeczytajcie teraz proszę poniższy fragment i zastanówcie się, jakie uczucia Wam towarzyszą, na jakim etapie „zrutynizowania” i „schematyzacji” jest obecnie Wasze życie?
(…) Problem pogłębia się, kiedy po latach zaczynamy pełnić mniej lub bardziej poważne funkcje zawodowe i społeczne. Zostajemy nauczycielami, kierownikami, lekarzami, urzędnikami i uważamy, że w pracy powinna nami kierować szczególna powściągliwość w wyrażaniu emocji. Jeśli ponadto nasza profesja cieszy się dużym uznaniem i zaufaniem społecznym (…) to czujemy się zobowiązani do przećwiczenia w domu przed lustrem poważnej miny, która staje się naszą zawodową maską. Okraszamy ją pewną dozą smutku, zatroskania, uciemiężenia i doprawiamy grymasem obojętności na ból tego świata. Z takim oto wyrazem twarzy, prezentowanym codziennie w pracy i w kontaktach z innymi ludźmi, staramy się dotrwać do emerytury.
Powściągamy gesty, mimikę, trzymamy nerwy na wodzy i siebie w karbach. Nieważne jest to, czy czujemy się z tym dobrze. Liczy się spełnianie norm społecznych, wpisywanie się w ramy „autorytetu”, którym się stajemy. Czy ktokolwiek bowiem widział, żeby „autorytet” był wiecznie roześmiany, dużo gestykulował i jeszcze poklepywał kogoś po ramieniu? Nigdy!
Nie wiem, jak Wy, ale opisując powyższe zachowanie, sam czuję się zmęczony. Brakuje mi powietrza tak bardzo, jakby ktoś ciasnym gorsetem opasywał moją klatkę piersiową. Ten gorset to kultura i społeczne oczekiwania wobec nas – te rzeczywiste i te przez nas wyimaginowane. Po jakimś czasie przyzwyczajamy się do owej niewygodnej formy i nie zwracamy już uwagi na to, że nasz oddech jest ciągle spłycony, twarz smutna i wypłowiała, a oczy pozbawione blasku. Niewiele rzeczy nas cieszy, a bardzo wiele denerwuje. Łatwo wpadamy w złość. Nieustannie chodzimy rozdrażnieni. Doskwiera nam brak uśmiechu, swobody, luzu oraz dystansu do samych siebie i do świata. Może czas to zmienić?
T. Sobierajski, 33 czytanki o komunikacji
Przytoczyłam powyższy fragment książki, trochę wyrwany z kontekstu, ponieważ bardzo trafnie wyraża on w mojej opinii stan, w jakim zaczynamy się znajdować w wyniku nadmiernego przyzwyczajenia, rutyny i zaprzestania refleksyjnego podejścia do swojego życia i otaczającej nas rzeczywistości. Jest to stan, w którym czujemy się nie najlepiej, ale tracimy z oczu to, co było przyczyną, nie wiemy, czy to jest w nas, czy w świecie, co konkretnie jest nie tak. I nawet, jak chcielibyśmy coś zmienić, to nie wiemy: co i jak.
Proces zmiany, nabywania nowych kompetencji, składa się zazwyczaj z czterech etapów.
1. NIEŚWIADOMA NIEKOMPETENCJA
Pierwszy z nich, zwany „Nieświadomą niekompetencją” wyraża właśnie taki, jak opisany powyżej, stan, w którym nie jesteśmy świadomi, że moglibyśmy funkcjonować inaczej, niż dotychczas. Z jednej strony nie czujemy się ze swoją codziennością komfortowo, nieraz cierpimy. Osądzamy otaczającą nas rzeczywistość, nie mamy poczucia sprawstwa, jeśli chodzi o jakość naszego życia. Trwamy w przekonaniach, które „uzasadniają” status quo, jak: „tak to już jest na świecie”, „nic nie da się z tym zrobić”, „tylko szczęściarzom się udaje, albo zwyczajnie innym, ale nie mnie”, „takie rzeczy to tylko w bajkach” itd. Jesteśmy zwyczajnie nieświadomi, że my (tak, właśnie my!) możemy żyć lepiej, pełniej i że to zależy wyłącznie od nas samych!
W tym stadium żyjemy w pewnej rutynie, przyzwyczajeniu, wręcz codziennych bezmyślnych „rytuałach”. Właśnie dlatego, że wyłącza nam się świadomość, tracimy radosne poczucie, że żyjemy pełnią życia. Brakuje nam nie tylko wiedzy, ale także umiejętności, by tą smutną rzeczywistość zmienić, by poprawić swoje samopoczucie.
Tymczasem przyjrzenie się swojemu życiu w tym kontekście może nam pozwolić na uświadomienie sobie, czego nam brakuje. Wiem, że wiele osób woli trwać w nieświadomości, „bo jak się nie wie, że czegoś się nie ma, to mniej boli”. Ale czy tak jest faktycznie? Wiedząc, że czegoś chcemy, wiedząc, czego konkretnie, łatwiej nam to zdobyć. Wówczas nasze życie odmieni się na zawsze i to w pożądanym kierunku. Poczujemy energię, poczujemy, jak ogromny wpływ mamy na swoje życie. Przerwiemy marazm szarej codzienności. Staniemy się Paniami swojego losu. „Obudzimy się”, niczym w książce „Przebudzenie” Anthoniego de Mello (którą swoją drogą serdecznie polecam).
2. ŚWIADOMA NIEKOMPETENCJA
Wówczas, jeśli przyznamy się sami przed sobą, że chcemy zmiany, wejdziemy na etap drugi (Świadomej niekompetencji). Do etapu czwartego będą wzloty i upadki, ale o tym napiszę w następnym poście. Jednak już teraz mogę Was zapewnić, że podejmując wyzwanie wejścia na drogę zmiany, możecie być pewni, że ta zmiana prędzej czy później nastąpi. Powiem więcej – jest ona nieunikniona. I Wy macie w sobie wystarczający potencjał, by ją zrealizować.
Jeśli jednak tylko twierdzicie, że chcecie zmiany, ale nie angażujecie się wystarczająco, bo zwyczajnie „przyzwyczailiście się” do marudzenia i prawdziwa zmiana nie jest Wam na rękę (no bo przecież nie będzie już wygodnych argumentów, „jaki ten świat jest niesprawiedliwy, a ludzie źli i nieprzychylni”), to nie obiecuję sukcesów. Mój blog i współpraca osobista jest wspierająca dla osób, które chcą się zmienić naprawdę, a nie tylko „od zawsze tak twierdzą, ale nic nie robią”.
Dlatego chociaż spróbujcie! Będziecie zaskoczone, jakie cuda potraficie zdziałać!
O AUTORCE
Nazywam się Małgorzata Pawlińska. Jako psycholog, Coach PCC ICF oraz licencjonowany konsultant i trener Odporności Psychicznej - pomagam kobietom będącym SP (SP – Sensitive Person) odnaleźć i rozwijać w życiu 3 SP: SPokój, SPójność, SPełnienie.

Ja też wychodzę z założenia, że jeśli jakaś sytuacja Ci przeszkadza, to ją zmień. Gdy widzę, że ktoś nie robi nic w tym kierunku to uznaję, że wcale tak bardzo ten problem go nie uwiera.
Cos w tym jest. Może być też tak, że ktoś nie do końca rozumie, co leży u podłoża sytuacji, co dokładnie w niej „przeszkadza”. Nieraz pierwsza interpretacja prowadzi do działań nieskutecznych, bo brakuje głębszej refleksji. Dlatego warto się temu przyjrzeć, zadać sobie kilka poglebionych pytań, typu:”czemu wazna jest dla mnie ta zmiana, co dokladnie chciałbym w zamian? Jak zmiany wpłyną na mnie, a jak na osoby dla mnie ważne?” Często dzięki temu możemy dojść do źródła swoich potrzeb, wartości, jakimi kierujemy się w zyciu i prawdziwych motywatorow i zrozumieć, jakiej zmiany tak naprawdę potrzebujemy. Wtedy znacznie łatwiej podjąć skuteczne działania, bo wzrasta w nas energia, gdy podejmujemy kroki będące w zgodzie z naszym prawdziwym Ja.
Czy te najbliższe osoby, o których piszesz też mogą nam pomóc w znalezieniu odpowiedzi na te pytania?
Odnośnie najbliższych osób i ich wkładu w znajdowaniu odpowiedzi: „przeglądanie się w oczach innych” ma swoje dobre i złe strony. Dlatego na początku, chcąc dojść do sedna sprawy odnośnie swoich potrzeb, tego, co chcemy zmienić (czyli w kontekście komentarza początkowego i wpisu, do którego on nawiązuje) najpierw pytałabym siebie o innych, nie innych osobiście. Także nie tyle miałam na myśli, że te najbliższe osoby mogą nam pomóc, a raczej, że nasza refleksja na ich temat może być pomocna. Refleksja, która podpowiada, jak ważne są dla nas te osoby, jak bardzo liczymy się z ich zdaniem, jakie zmiany w ich życie dana zmiana, której pragniemy, może wnieść. Może w formie przykładu: Wspomniałaś/wspomniałeś, że czasem, gdy „ktoś nie robi nic w tym kierunku (zmiany – przypis mój) to uznaję, że wcale tak bardzo ten problem go nie uwiera.” Przyjrzyjmy się temu bliżej. Ktoś twierdzi, że chce zmiany, ale nie robi nic w tym kierunku. Prosimy go więc, by zastanowił się, dlaczego tej zmiany tak naprawdę chce. Jako pytanie pogłębiające pytamy, jak ta zmiana może wpłynąć na życie tych, którzy są dla niego ważni. No i wyobraźmy sobie, że na pierwsze pytanie dana osoba nie potrafi się zbytnio wypowiedzieć. Padają zwroty typu: „no bo fajnie by było”, „no bo chcę, czy to ważne, dlaczego?”, albo wręcz: „czuję, że potrzebuję tej zmiany, po prostu”. Nagle okazuje się, że na drugie pytanie z łatwością padają odpowiedzi, jakby od dawna były zgrabnie poukładnae w głowie, klient bez wahania „recytuje” bardzo konkretne argumenty, „że partner/partnerka byłby zadowolony, miałby więcej czasu dla siebie”, „byłbym dla (kogoś) atrakcyjniejszy np. jako pracownik”, albo: „bo taki jest świat, że tak trzeba, teraz wszyscy ćwiczą, zdrowo się odżywiają, więc moi bliscy, którzy tak robią, przestaliby się mnie wstydzić, nie odstawałbym”. Wiemy już, o co chodzi? Co mówią nam te odpowiedzi, trudność/łatwość z ich udzieleniem, o źródle motywacji (wewnętrzna/zewnętrzna) o energii, jakiej potrzebujemy do działania, o tym, dla kogo tak naprawdę chcemy zmiany?
Oczywiście może być wiele różnych sytuacji, chciałam tylko zobrazować, w jaki sposób pytanie o bliskich może nam pomóc w znalezieniu właściwej drogi do właściwej zmiany.
Na koniec podam przykład, jak na mnie zadziałało kiedyś to pytanie. Chciałam coś zmienić, na pierwsze pytanie potrafiłam „marzycielsko” nakreślić swoją wizję, ale brakowało w niej wiary w realność zmian. Były to więc moje własne potrzeby, najprawdziwsze, ale towarzyszyło im mnóstwo lęków, niepewności, łatwo było taki zapał szybko ugasić. Nie miałam wręcz odwagi na pierwszy krok. Wówczas pytanie o bliskich, w formie: „jak wpłynęłoby na ich życie, gdybym się odważyła” – zdziałało prawdziwe cuda. Pojawiła się wizja męża dumnego z faktu, że jego żona się realizuje, że jest silna i szczęśliwa; pojawiła się wizja dzieci, w przyszłości, które są dumne ze swojej matki, że kiedyś podążyła za głosem serca, osiągnęła piękne i wartościowe sukcesy; pojawiła się we mnie duma, że własną, nową postawą życiową przekazałam im wartości, że można, że warto, że da się przerwać to błędne koło samoograniczania. I tak dalej. Energia rosła w miarę odpowiadania na to pytanie. Wiedziałam, że działając, w zgodzie ze sobą, pomogę nie tylko sobie, ale też tym, którym kocham. A potem reszcie świata! 🙂 I nie było już odwrotu!
Pozdrawiam i dziękuję za komentarze. Bardzo je sobie cenię, uwielbiam takie rozmowy 🙂
Nie ma problemu, zawsze do usług!
Swoją drogą o książce „Przebudzenie” czytam trzeci raz w ciągu kilku tygodni – chyba po nią sięgnę.
Koniecznie! Daje do myślenia 🙂
Czytałaś? Co najbardziej z niej zapamiętałaś?
Hmmm, ciekawe pytanie. Przyjmujesz widocznie ewentualność, że polecałabym coś, czego nie znam osobiście… Nie jest to w moim stylu 🙂 Odpowiadając, z książki najbardziej lubiłam krótkie przypowiastki, które poprzez różne metafory pozwalały mi stworzyć własne interpretacje, zapadały na długo w pamieć i motywowały do myślenia. Cała książka ma tematyke dla niektórych „wywrotową” i nie do przyjęcia (ze zyjemy w ciagłym śnie i wierzymy w rzeczy, które sa tylko ułudą), dla mnie jednak prawdziwe Przebudzenie to nabranie świadomosci, że nie zawsze jest tak, jak nas uczono, jak wynika z pierwszej, często powierzchownej, interpretacji, że można bez obaw i krzywdzenia kogokolwiek zakwestionować tematy „od lat uważane za jedyne słuszne” i w ten sposob uwolnić się od przekonań, ktore są dla nas bardzo ograniczające. Lektura „Przebudzenia” wprowadzila trochę przewiewiu do moich myśli, wsparła proces radzenia sobie z krzywdzącymi przekonaniami, pozwoliła mi uwierzyć, że mogę mysleć po swojemu i zawierzyć swojej intuicji oraz wzmocniła mnie w poczuciu, że nie jestem sama z myślami, iż tak naprawdę jest i może być o wiele lepiej i piękniej niż nam się wmawia na co dzień.
Nic nie sugeruję 🙂 Zawsze zadaje to pytanie – dzięki temu poznaję różne strony różnych tekstów.