
Psycholog w za ciasnych, „księgowych” butach
O czym chcę opowiedzieć? O przemianie, o tym, jak z księgowej piastującej kierownicze stanowisko stałam się psychologiem? A może o przemianie, która polegała na powrocie do samej siebie? Po tym, jak zaszłam w swoim życiu daleko. Za daleko. W za ciasnych butach… A może jednak o czarnej dziurze? W której znalazłam się, gdy nie miałam odwagi być w pełni sobą, słuchać swoich potrzeb, żyć na miarę swoich aspiracji.
Może wreszcie – o tym wszystkim po trochu? No, ale zacznijmy od początku…
Szłam do znajomej. W butach modnych, ładnych, drogich. Najpierw poczułam ciepło na prawej pięcie. Zignorowałam to. Następnie pojawiło się lekkie pieczenie. To już dało mi do myślenia. Byłam za połową drogi… Wrócić się, czy iść dalej? Czy to tylko chwilowe? Po drodze zamajaczyła mi apteka, szybko więc podeszłam i kupiłam kilka plastrów. Założyłam od razu na drugą piętę, zadowolona ze swojej przezorności. Prawa była już lekko spuchnięta, zaczerwieniona, ale jeszcze bez „bąbla”. „Dam radę” – pomyślałam i poszłam dalej, podświadomie jednak przyspieszając krok, by ból trwał krócej. Ale było coraz gorzej. Plaster odebrał milimetr wolności mojej nodze, opuchlizna zabierała następne. Do tego zaczęła odzywać się druga pięta…
Zaczęłam iść niezdarnie, koślawo, „od palców”; wszystko po to, by zminimalizować nacisk. Szłam szybciej, by szybciej dotrzeć do celu, ale to tylko pogarszało sprawę. Gdy zaś zwalniałam, droga zdawała się nie mieć końca, męczarnie były nie do zniesienia. Zdecydowałam się więc ostatecznie na tempo szybsze, choć prawdopodobnie powodowało znacznie większe straty… Byle dotrzeć do celu. A co z drogą powrotną? Miałam dziwne uczucie, że powrotu już nie ma…
To prawdziwa historia z mojego życia. Jednocześnie – to prawdziwa historia MOJEGO ŻYCIA. Parę lat temu miałam na sobie „za ciasne buty”,które, na pierwszy rzut oka, wydawały się atrakcyjne; w które dużo „zainwestowałam” (czasu, emocji, energii), a które za nic nie chciały się rozciągnąć, dopasować do mnie, dać mi przestrzeni i komfortu w życiu, których tak bardzo potrzebowałam. Niby wszystko miałam… Dobre studia, praca, zarobki. Ale i ciągłe uczucie pustki, marazm, melancholia. Bez przerwy stosowałam mentalne plastry, „podleczałam się” – wmawiałam sobie, że spadki nastroju są przejściowe – by potem znów się z nimi borykać. Miałam mnóstwo przekonań, że inni i ich opinie są ważniejsze niż ja i to, co sama myślę na swój temat. A myślałam, w skrytości serca, że „jestem stworzona do czegoś większego, głębszego”, „chciałabym robić coś, co będzie dla mnie ważne, w czym kluczowe będzie, żebym JA to zrobiła, nie ktoś inny”, że „żyję ciągle pod czyjeś dyktando, choć całą sobą pragnę wolności i samodzielności”.

Czego chciałam najbardziej? Odważnie stanąć na środku ulicy i, nie przejmując się tym, co pomyślą inni, zdjąć te cholerne mentalne buty. Przejść się BOSO. Po poboczu, po trawie. Bo to tam, gdzieś obok, uciekało moje prawdziwe życie. Chciałam przełamać się i odsłonić przed innymi żywą ranę, jaką nosiłam w swoim wnętrzu. Przyznać się do tego, że, choć niby wszystko mam, to czuję się wciąż na życiowym zakręcie. Robiąc rzeczy, których nie kocham, czuję się mniej warta od innych, którzy, jak wówczas myślałam, są lepsi, piękniejsi, szczęśliwsi. Zasługują na sukces i spełnienie bardziej niż ja. Chciałam wreszcie móc żyć po swojemu i we właściwym dla mnie tempie. Bez sztucznego przyspieszenia, gonitwy, wyścigu. Bo to tylko raniło jeszcze bardziej.
W tamtym okresie, w którym realizowałam czyjeś, nie swoje, scenariusze, wciąż odrzucałam miłość, popadałam w stany przygnębienia i nie wiedziałam, co się dzieje. Nie rozumiałam, czym są te „za ciasne buty”. Ludzie naokoło dziwili się, że jest mi w środku źle, bo na zewnątrz, według nich, miałam wszystko, co jest potrzebne do szczęścia. To sprawiało, że nie potrafiłam prosić o wsparcie, o pomoc, czułam sie niewdzięczna i „dziwna”. Brakowało mi wewnętrznego przyzwolenia do kwestionowania swojego „szczęścia” i stworzenia własnej definicji tego słowa. Nie wiedziałam jeszcze, że nie trzeba być na samym dnie, by, czując się podle, móc, bez poczucia winy, zawalczyć o swoje szczęście.
NIE MUSISZ BYĆ NA DNIE, ŻEBY MÓC SIĘ ODBIĆ
Coraz częściej ostatnio dociera do mnie, jak osamotnione są w swoich życiowych problemach kobiety, podobne do dawnej mnie. Cholernie ambitne, perfekcjonistyczne, w każdym aspekcie swojego życia. Nadmiernie samokrytyczne i ogromnie dużo wymagające od siebie. Bojące się mówić o swoich potrzebach. Chcące w jakiś magiczny sposób umieć samodzielnie te potrzeby zaspokajać, by nie prosić innych o pomoc (bo uważają, że to oznaka słabości). Nieśmiałe, mało asertywne. Bardzo wrażliwe na niesprawiedliwość i opinie innych. Ja dokładnie taka byłam. Zagubiona, za ambitna, wciąż próbująca coś komuś udowodnić. Ale przede wszystkim udowodnić sobie – że jestem coś warta, że zasługuję na to, czy na tamto. Bo nie wierzyłam, że mam wartość niezaprzeczalną, która nie wymaga żadnych „dowodów”. Bo nie realizowałam się w tym, w czym tak naprawdę chciałam się realizować. Owszem, wypisane powyżej cechy pomagały mi „robić karierę” i spełniać oczekiwania innych na najwyższym poziomie. Nie pomagały mi natomiast w zatrzymaniu się, odważnym zdjęciu butów i uznaniu, że tak naprawdę chcę robić coś innego.
Punktem zwrotnym dla mnie było uświadomienie sobie, że ja nigdy nic nie zmienię, jeśli sama sobie nie wyznaczę granic, w oparciu o poszanowanie siebie. W końcu zrozumiałam, że „czarna dziura” to nie tylko mega wielkie życiowe dramaty, to też trochę mniejsze życiowe „niewygody”. To uczucie marazmu, braku samorealizacji. Dlatego trzeba sobie dawać prawo do zadbania o siebie także wtedy, a nie dopiero, jak złapie nas prawdziwy kryzys. Zmieniłam zatem swoją definicję „czarnej dziury”. Gdy analizowałam życiorysy różnych znanych ludzi, którzy żyli odważnie, „po swojemu”, mówili oni o tym, jak byli na dnie, zmagali się z poważną chorobą, wypadkiem, generalnie z czymś, co mocno i gwałtownie przewartościowuje i pomaga boleśnie zrozumieć, jakie życie jest „ważne”. Ja czegoś takiego nie przeszłam. I wiele z nas nie przechodzi. W sumie, to nawet mówi się, że osobom, które mają bardzo ciężko, łatwiej więcej osiągnąć. One często nie mają nic do stracenia. Będąc na samym dnie, mają się od czego odbić.
My zaś, żyjący tak „przeciętnie”, bardzo często wpadamy w paradoks, że jest nam niewygodnie, ale nie na tyle, żeby nas parzyło. Chcąc coś zmienić, mamy nieraz pokaźną listę tego, co, w związku z tą zmianą, możemy utracić. I to przywiązanie, brak swojego rodzaju determinacji (a nawet – desperacji) samo w sobie potrafi być prawdziwym dramatem. To potrafi być ową czarną dziurą, w której przebywamy tak długo, że z czasem w ogóle zapominamy, że jest inne życie, że są kolory, dotyk, śmiech. Możemy nigdy nie doczekać momentu, kiedy szala się przeważy… Możemy całe życie chodzić w tych niewygodnych butach i uwierzyć, że wygoda i swoboda; i radość; i lekkość… zwyczajnie nie istnieją…
Ten ból nie jest odpowiednio diagnozowany, nazywany. Mówi się za to o: kaprysach, fanaberiach, że „jak ma się za dużo, to się w … poprzewracało”. Ten temat jest po prostu zamiatany pod dywan. Zwłaszcza, że nasze otoczenie zazwyczaj samo żyje w uśpieniu i dlatego nijak nas nie wspiera.
Gdy zaczęło do mnie docierać, że moje życie, otaczający mnie ludzie i rzeczywistość same się nie zmienią, oraz że nie chcę czekać, aż stanie się coś strasznego, by móc zacząć wreszcie żyć, zaczęłam szukać odpowiedzi. Poszło to w parze z moimi odwiecznymi zainteresowaniami…
Zaczęłam więc studiować psychologię. Szukałam sposobów na radzenie sobie ze stresem i nadmierną surowością wobec siebie. Czegoś, co pomoże mi zaakceptować mnie taką, jaką jestem, dzięki czemu będę mogła przyznać się do chwil słabości, bez poczucia bycia gorszą. Czegoś, co pokaże mi, że da się, nie obniżając jakości swoich działań, zwolnić tempo, żyć szczęśliwiej i bardziej w zgodzie ze sobą. Co pomoże mi zrozumieć, że skorzystanie z pomocy innych nie jest słabością, ale wyrazem profesjonalizmu i dojrzałego podejścia do życia.
I znalazłam: w mnóstwie książek, inspirujących rozmów z wykładowcami, w kontaktach z wybitnymi ludźmi, którzy mnie inspirują. W psychoterapii. A także w rozmowach z dziadkiem, którego śmierć była dla mnie największym życiowym zwrotem i przyczynkiem do podjęcia wielu ostatecznych, nienegocjowalnych decyzji odnośnie mojego życia. W systematycznym, spokojnym i konsekwentnym wprowadzaniu trwałych zmian w życie. Odkryłam, że najskuteczniejsze są indywidualne, głębokie rozmowy, podkreślające wyjątkowość i niepowtarzalność rozmówców. Niewiele jest narzędzi „dla wszystkich” – większość pracy to jednak samodzielne odpowiadanie na pytania (wciąż zadziwia mnie, że ile osób, tyle niezwykłych, zupełnie różnych odpowiedzi). Przestałam wierzyć w proste rozwiązania. Zrozumiałam, że chcę i potrzebuję wygospodarować czas i energię, bo zmiana trochę zajmie, ale warto.

Warto bowiem zacząć szanować siebie i dać sobie prawo do zdrowego, optymalnego życia. Warto zadbać o swoje szczęście, nawet, jeśli inni mówią nam: „masz wszystko, czego Ty jeszcze chcesz?” „Nie szukaj dziury w całym, doceniaj to, co masz”. „Przecież jest dobrze, czemu marudzisz?”. Tymczasem ja uważam, że to, że jest w miarę ok, nie powinno powodować lekceważenia dla naszych potrzeb, jeśli czujemy, że chcemy „więcej”, że chcemy „lepiej”, „inaczej”. Bo widocznie coś w nas woła, że jest nam „ciasno” i, choć idziemy jakoś, to nie jest to komfortowy spacer. Nie oddychamy głęboko, nie mamy szansy skupić się na pięknie naokoło. Skupiamy się na cierpieniu. Pragnę więc poprzez szczere napisanie o sobie i swojej przeszłości wzmocnić w Tobie prawo do mówienia o swoich potrzebach. Wyrazić najmocniej jak potrafię, że wrażliwość to nie słabość. Pokazać, że życie w zgodzie ze sobą i sztuka odpuszczania świadczy o odwadze i potrafi być piękne.
W przeszłości nie pisałam zbyt wiele o sobie. Uważałam, że jestem zwykłą osobą, bez jakichś spektakularnych doświadczeń, więc kogo może interesować co i jak ze swoim życiem robiłam. W swojej pracy, jako psycholog, wchodzę w relację, w której klientka ma odnaleźć samą siebie. Zobaczyć siebie, usłyszeć siebie. Nie mnie. Nie narzucam swojej osoby, nie przysłaniam sobą. Pomagam przejrzeć się we mnie, niczym w lustrze, ale w cieplejszych barwach, w bezpiecznych i łagodnych okolicznościach. Ciężko mi więc pisać o sobie, bo w mojej pracy zupełnie nie chodzi o mnie.
Coraz częściej jednak jestem proszona o porady: jak uwierzyć w siebie, w swoją wartość. Jak dokonać trwałej zmiany w życiu, gdy coś nam „uwiera”. Jak radzić sobie z wrażliwością, gdy nam zawadza, z trudnymi emocjami, nieśmiałością. Jak być lepszą dla siebie. Jak nie poprzestać w drodze do realizacji marzeń, radzić sobie z potknięciami, niesprzyjającymi przekonaniami, opiniami innych. Nie byłam więc pytana „o wszystko”, a o rzeczy, których w swoim życiu faktycznie doświadczyłam. Z którymi się uporałam. Byłam pytana poniekąd o moje życie osobiste. I dlatego zaczęło do mnie docierać, że moja historia jest dla kogoś ważna, być może jest dla kogoś inspiracją, ktoś chce jej wysłuchać.
Jestem psychologiem już od czterech lat. Pracuję w zgodzie ze sobą, rozwijam się w swoim tempie. Jestem z ukochanym mężczyzną, półtora roku temu doczekałam się upragnionego maleństwa, niedługo na świat przyjdzie kolejne. Tak. Jestem szczęśliwa. Żyję przeciętnie, bo tak sobie zdefiniowałam swoje szczęście.
Spokojne, łagodne, miękkie życie. Z czasem na relacje, książki i wieczorne tańce w pidżamach. NA BOSAKA.
PS. Ty też tak możesz.
PS. PS. Zapisz się poniżej na mój inspirujący Newsletter „The Third Space – Przestrzeń Twojego Rozwoju”, by być na bieżąco z nowymi treściami odnośnie rozwijania odporności psychicznej.
O AUTORCE
Nazywam się Małgorzata Pawlińska. Jako psycholog, Coach PCC ICF oraz licencjonowany konsultant i trener Odporności Psychicznej - pomagam kobietom będącym SP (SP – Sensitive Person) odnaleźć i rozwijać w życiu 3 SP: SPokój, SPójność, SPełnienie.

Piękny, inspirujący tekst – przeczytany w chwili, kiedy najbardziej go potrzebowałam. Dziś idę na pocztę odesłać buty, które zamówiłam i są trochę niewygodne – wahałam się, może rozchodzę myślałam, ale już się nie zastanawiam. Chcę biegać i skakać boso! dziękuję
Aniu, ogromnie się cieszę. Wciąż wychodzę ze swojej strefy komfortu, jeśli chodzi o mówienie o sobie i swoim życiu prywatnym. Ale otrzymując takie komentarze, czuję napływ odwagi i cieszę się, że to zrobiłam, bo widzę, że było warto 🙂 Biegnij, Kochana! Na bosaka 😉
biegnę, biegnę 🙂
Opisałaś też moje życie. Dosłownie, jakbym czytała o sobie. Na szczęście już jestem w miejscu, gdzie biegam boso 🙂 I chcę tu zostać na zawsze 🙂
Bo jak się odnajdzie to „miejsce” w sobie, jak się poczuje ziemię bosą stopą… to już odwrotu nie ma 😉 Też to znam, też tak czuję 🙂 Dziękuję za Twój komentarz Basiu.
Piękny i mądry wpis. Ja dopiero lub już dwa lata temu się zatrzymałam ( musiałam), ale wzięłam życie w swoje ręce 🙂 Najtrudniej chyba jest się zatrzymać i rozejrzeć, by uświadomić sobie, że przez życie pędzi się w za ciasnych butach 🙂
Tak, moment kiedy my zwalniamy, a świat dalej pędzi do przodu… To chwila pełna obaw, że coś stracimy, że będziemy w tyle, coś przegapimy, będziemy mieć „zaległości”, inni nas prześcigną… Ale to ułuda. Tak naprawdę niewiele tracimy odcinając się od wyścigu szczurów. A ile zyskujemy! Przede wszystkim prawdziwe siebie. Gratuluję Ci, że wzięłaś życie w swoje ręce. Teraz będzie już tylko piękniej 🙂
Przeczytałam z wielką ciekawością. Podziwiam odwagę zmiany życia, zawodu, postawienia wszystkiego na jedną kartę. Nie ukrywam, że czytam też z zazdrością :), nadal taka zupełna zmiana wydaje mi się nieosiągalna, trochę czasem przerażająca, bo tak ciężko wyjść z ” tych niewygodnych butów”, bo mimo, że uwierają to są znajome i jakoś się nadal w nich chodzi 🙂
Marta, dziękuję za szczerą wypowiedź. Wiesz, i ja się długo bałam, wahałam, „zazdrościłam”. Bo myślałam, że takie straszne ryzyko, że rzucę się na głęboką wodę i utonę. Ale zrozumiałam, że jest wiele dróg prowadzących do szczęścia, a ryzyko nie musi równać się „ryzykanctwo”. Wybrałam drogę dłuższą, spokojniejszą. Owszem, wymagającą ogromu cierpliwości, wytrwałości i wyrzeczeń, ale pozwalającą „maczać nogi”, testować temperaturę wody, uczyć się w niej pływać, zanim wykonam skok. I starałam się zmieniać myślenie z „co mogę stracić” na „co mogę zyskać”. Siebie, swoje prawdziwe życie, szczęście… Lista była tak długa, że wciąż dodawała sił i motywacji, zwłaszcza gdy upadalam, bo oczywiście, że były i chwile zwątpienia. Wierzę, że i na Twoje zmiany przyjdzie czas 🙂
Czytajac musialam przystawac na chwile, bo nie moglam powstrzymać łez..tak jakbym czytala o sobie, tylko ze ja jeszcze nie biegam boso:) bedac na dnie wydawalo mi sie, ze gdy bede tu gdzie jestem teraz osiagne juz wszystko, niczego wiecej nie bede chciala. Ogromnym zaskoczeniem, okazalo sie, ze jak tu jestem dalej jest mi ciasno, wiec „masz wszystko powinnas sie cieszyc”, „zacznij sie cieszyc tym co masz”, ” wiecznie Ci cos nie pasuje”, „Tobie to nigdy nie dogodzi”. Wiec czuje sie ogromnie osamotniona, ale patrze, czytam i licze ze to kiedys minie 🙂 Ze mi tez sie kiedys uda,:) No I widzisz nie potrafie napisac recenzji na Twoj temat, czegos takiego nie da sie opisac w kilku zdaniach…to cos wiekszego, glebszego. To kiedy czujesz sie kompletnie samotna a podswiadomie wiesz, ze Malgosia trzyma Cie za reke, ze jest z Toba, tak po prostu, jest tuz obok. Teskni mi sie za Tobą 😉
„Liczę, że to kiedyś minie (…), że mi też się kiedyś uda”. Oj, Kochana, spójrz na język jakiego używasz. nie snuj więcej życzeń! Licz na siebie! To się nie ma „udać” (łut szczęścia) – to ma być wynikiem konkretnych działań, które są w zakresie Twojego sprawstwa. Naprawdę 🙂 Bo jesteś wspaniałą, silną, zdeterminowaną kobietą, która jest w stanie osiągać swoje cele. Doprecyzuj tylko to „co” i „kiedy” 😉 Ja jestem wciąż dla Ciebie, pisz kiedy tylko potrzebujesz 🙂 Ściskam mocno 🙂